Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany
3122
razy
Z góry Signal udaliśmy się na lunch do Jackson, mateczko leży w dolince u podnóża Grand Tetonu i jest zarówno atrakcją turystyczn ą jak i kurortem. Położenie jego oraz własne lotnisko sprawiają, ze jest to dobre miejsce do urządzenia nawet zimowych igrzysk olimpijskich. Zabudowa miejska jest mocno kiczowata, zbyt usilnie stylizowana na charakter westernowy . Ale cóż, to tu ściągają spragnieni głodnej historii Ame ryki turyści oraz kuracjus ze mający czas i dolary, by długo deptać drogi ułożone z drewnianych bali. O wiele bardziej przekonywująco wypadło miasteczko Dubois, które mijaliśmy kilka godzin wcześniej.
Z barwnego jak spódnica łowicka Jackson skierowaliśmy się do Yellowstone inn ą tras ą, niż przyjechaliśmy. Dróżka była miejscami nieasfaltowana, ale dzielny nasz plymouth poradził sobie z nią bez wysiłku. Yellowstone graniczy z parkiem Grand Teton, wiec cała tra są była bardzo atrakcyjna widokowo. Niesłusznie Grand Teton Park niknie w ci eniu słynnego Yellowstone, ze swoimi kształtnymi szczytami może śmiało konkurować z najbardziej popularnymi górami świata.
Pierwsze co się rzuca w oczy przy zbliżaniu się do Yellowstone, to wielkie przestrzenie spalonych drzew. To blizny po wielkim pożarze sprzed 10 lat, który strawił bardzo wielką powierzchni ę parku - ponad 409.000 akrów (36% obszaru parku). Tamtego lata płonęło 29 niezależnych ognisk pożaru, większość spowodowana przez błyskawice, a 9 spowodowanych przez człowieka - niestety, te ostatni e były największe. Do dziś na spalonych terenach wyrosła jedynie niska roślinność, miejscami poprzebijały się młode pinie. Puszczy celowo się nie odbudowuje, to co zrobiła natura jest tu świętością, prawie nic nie jest zmieniane przez człowieka - powalone wichrem drzewo leży aż do gnicia. Jednym z wyjątków było postawienie wału ochronnego pod zabytkowym domem, któremu groziło zalanie przez gorące źródła Mammoth Hot Springs.
Yellowstone jest olbrzymi, zajmuje powierzchnie odpowiadając ą naszym kilku województwom zebranych razem (ok. 70tyś. km kwadratowych). Pobieżne zwiedzenie go sąmochodem w ciągu jednego dnia jest bardzo trudne a zwiedzenie szczegółowe, piesze do tego, zajęłoby kilka tygodni co najmniej. Yellowstone ma charakter głównie geologiczny z uwagi na swoj ą główną atrakcj ę, którą są gejzery występujące tu obficie (ponad połowa gejzerów całego świata). Najsłynniejszy z nich to Old Faithful, wypluwający strumień wody i pary na wysokość 30-60 metrów w interwale czasowym ok. 70 minut. Wokół gejzeru rozmieszczone są w półksiężycu ławeczki, zawsze prawie okupowane przez tłumy zwiedzających w oczekiwaniu na kolejny wytrysk. Yellowstone leży częściowo w kraterze dawnego wulkanu, który ostatni raz wybuchł ponad 600.000 lat temu, dziś znajdują się tu bogate złoża siarki (stad nazwa Yellowstone). Park jest bardzo zróżnicowany, jest tu jakby mini dzika Ameryka. Są i wysokie góry, są olbrzymie łąki i prerie, są wielkie lasy i jeziora, są gejzery i wulkany siarkowe. Tu znalazła schronienie także zwierzyna z bizonami i gri zzly na czele, choć nie udało się zachować pum.
Zwiedzanie zaczęliśmy od jeziora West Thumb ze skupiskiem gejzerów na brzegu, które głó wnie bulgotały i intensywnie parowały ale też ściągały rzesze zwiedzających. Gejzery te zostały podniszczone przez pier wszych turystów, w latach dwudziestych naszego wieku, którzy myli się w gejzerach zatykając je mydłem, bądź wręcz gotowali sobie strawy w ich kraterach. Z West Thumb pojechaliśmy do wielkiego gejzeru Old Faithful, który kazał czekać na siebie ponad pó ł go dziny. Wybuch jednak wynagrodził tak długie oczekiwanie - sięgnął ponad 50 metrów wywołując gromki aplauz ze branej obficie gawiedzi. Nieco już zmęczeni ruszyliśmy w stronę Grand Canyon, wypłukanemu w żółtej skale korycie rzeki Tower. Zdążyliśmy tam o zachodzie słońca, gra nieco różowych już promieni słonecznych na załomach skalnych niełatwa jest do opisa nia. Nie na darmo tez punkt zwiedzania nosi nazwę Artist Point. Z kanionu ruszyliśmy już do obozowiska położonemu ponad godzinę drogi od parku w fantastycznej krainie wodospadów. Przez ca łą drogę jazdy po parku, a zwłaszcza tuż przed zmierzchem mogliśmy obserwować zwierzęta, które po całym dniu snu ruszyły na żer. Często napotykaliśmy bizony, jeden z nich kroczył nawet po szosie na wyciągniecie ręki od przejeżdżających powoli samochodów grożąc ich uszkodzeniem. Niedźwiedzia jednak zobaczyliśmy tylko jednego, biedak wyszedł za blisko szosy, wcinając jakieś zielstwo - momentalnie spowodował korek sa mochodowy, kto żyw (my tez, a co!) pobiegł obfotografować misia ze wszystkich stron. Sarny i chipmunki nie wzbudzały już większego zainteresowania jako zbyt pospolite. Wracaliśmy nocą w koszmarnej ulewie, otoczeni przez łomoczące bardzo blisko pioruny. W końcu jechaliśmy na sporej wysokości, tuż pod dolnym ich pułapem. Obozowisko Falls na szczęście było już po deszczu, szybko zjedliśmy co się dało i poszliśmy spać. Tym razem zdecydowałem się na spanie w sa mochodzie z uwagi na poburzowe zimno, chmary moskitów oraz zagrożenie ze strony niedźwiedzi. Stosowne ostrzeżenia wisiały na każdym kroku, przypominając o zamknięciu w sa mochodach całej żywności oraz kosmetyków. Zresztą nie tylko niedźwiedzie straszyły, ale także kary wysokich grzywien (do $5.000,oo) za nieprzestrzeganie zakazów. W przypadku braku takiej ilości pieniędzy, karę mo żna było zamienić na pó ł roku wiezienia. Cóż, chodziło tu nie tylko o własne bezpieczeństwo ale także o sąsiadujących biwakowiczów.
Sobota
Ranek zaczęliśmy od powrotu do Yellowstone, pozostała jeszcze jego druga cześć, rzadziej odwiedzana z uwagi na wysoki łańcuch górski, który należało wpierw przebyć. Droga wiodła grzbietem Mount Washburn na wysokości ponad 2500 metrów, po długiej i wyboistej drodze znaleźliśmy odpoczynek przy zwiedzaniu 40-metrowego wodospadu Tower Fall. Można było go oglądać z dwóch poziomów - mniej więcej równego spadkowi, oraz na samym dole, tuz przed lustrem rzeki, któr ą Tower Fall tworzył. Następnym etapem było Skamieniałe Drzewo, całkowicie sfosylizowany pień drzewa, ułamany jednak na wysokości kilku metrów. Nie sprawiał on wrażenia imponującego wymiarami czy wiekiem, ot - taka ciekawostka, niemy świadek milionów lat. Niedaleko drzewa widzieliśmy całkiem świeże szczątki zwierzęcia - prawdopodobnie jelenia, który zmienił status z jedzącego na zjedzonego.
Ostatnim etapem wycieczki po Yellowstone ( lub Jellystone wg Misia Yogi) były gorące źródła Mammoth Hot Springs. U podnóża źródeł rozłożyło się małe miasteczko turystyczne, oraz ładne kwatery personelu obsługującego północną cz ęść parku. Gorące źródła to kaskady wód spływających po wyboistych tarasa ch, budulcem ich jest trawertyn przybierający rożne odcienie brązu i oranżu. Najbardziej atrakcyjnym tarasem jest Minerva Terrace, zmieniający paletę barwę po przejściu kilkunastu kroków. Mieliśmy szczęście trafić na zmianę pogody, w ciągu kilkunastu zaledwie minut czyste niebo z oślepiającym słońcem zostało zasnute przez ciężkie zwały burzowe. Powiązanie ołowiowej szarości z bielą i brązem tarasów godne były pędzla malarza. Fotografik bowiem miałby wielkie trudności z ujęciem całej gamy odcieni. Z Gorących Źródeł skierowaliśmy się już ku wyjazdowi z parku brama północno-wschodni ą, mało uczęszczaną, choć niewiele ustępującą pięknem od popularnych miejsc. Droga wiodła przez strome i wysokie góry, prawie całkowicie opustoszałe przez ludzi. Czasem tylko mijaliśmy pojazdy służb drogowych i leśnych - poza tym pustki. Wjechaliśmy do górzystej Montany; na chwilkę tylko - aż żałuję, że nie zrobiłem sobie zdjęcia przy powitalnym napisie, bowiem cała jazda przez Montan ę trwała może pół god ziny. Jedyna miejscowość po drodze (Cooke City) trzymała stereotyp miasteczka na Dzikim Zachodzie: jedna ulica i kilkanaście skupionych przy niej drewnianych domków. Miasteczko także było jakby wymarłe, jedyne ślady życia to stojące przy sa loonach współczesne rumaki - dodges oraz pa lące się tu i ówdzie neony. Zbliżał się już bowiem wieczór a przed zmierzchem chcieliśmy dotrzeć do Cody, miasteczka zachwalanego przez zaprzyjaźnioną panią Łęgowsk ą, ekspertkę od wycieczek i podró ży po całych Stanach.